Przeczytałem ciekawy tekst Marka Twaroga, naczelnego „Dziennika Zachodniego”. Zacytuję jego dłuższe fragmenty, ponieważ jest to trafna ocena samorządowej i politycznej rzeczywistości. Poprawność polityczna każe wielbić wszelkie inicjatywy lokalne, każdy przejaw obywatelskiego buntu, każdy symptom społecznego zorganizowania. To jednak droga donikąd. Tyle myśli przewodniej, którą wykładam na początku, by ostrzec, że będzie coś wbrew modnym trendom. Spójrzmy zatem na pomysł prezydenta, dotyczący referendum lokalnego. Nie, nie, nie ziewajmy z nudów – to naprawdę dotyczy każdego, kto choć trochę angażuje się w życie swojego hajmatu. A zmiana przepisów może nastąpić bardzo szybko. Prezydent zapisał w swoim projekcie szereg dobrych zmian – na przykład możliwość zorganizowania referendów w sprawach, które dziś nie podlegały pod taki plebiscyt (np. opłaty za śmieci, lokalizacja wysypiska, budowa drogi). Dodatkowo referendum takie byłoby ważne bez względu na liczbę uczestniczących w nim osób. Jest też inicjatywa uchwałodawcza dana mieszkańcom gminy, a nawet obowiązek podawania do publicznej informacji imiennych wykazów głosowań radnych. Gdzie więc problem? W zapisie dotyczącym referendum, w którym można odwołać prezydenta, burmistrza lub wójta. Dotąd, by takie referendum było ważne, wystarczył udział 60 procent tych, którzy głosowali w regularnych wyborach lokalnych. Prezydent chce podwyższyć ten próg o 100 procent. Nie ukrywam jestem zwolennikiem tych zmian, ponieważ w zdecydowanej większości referenda przekształcają się w polityczną hucpę.
Jak tu teraz nie być w gronie dobrze zorganizowanych działaczy społecznych, jak nie popierać demokracji lokalnej, jak być w kontrze do modnych organizacji pozarządowych? Innymi słowy – jak stanąć po stronie niemodnego Pałacu Prezydenckiego i jeszcze mniej lubianych prezydentów miast? Wybaczcie – mimo wszystko nie poprę vox populi.
Jak widać moja ocena nie jest odosobniona bowiem czytam dalej: Referendum odwoławcze w Polsce to instrument, który nie zawsze ma cokolwiek wspólnego z demokracją lokalną. Raczej z upartyjnieniem, pieniactwem, zgrywą. Demokracja ma swoje prawidła, a założona konstytucyjnie długość kadencji jest jedną z zasadniczych reguł. Pół biedy, że rozliczanie prezydenta/ wójta/burmistrza przed końcem kadencji jest łamaniem pewnej zasady. Najważniejszy problem jest taki, że wisząca nad głową groźba referendum każe władzom unikać trudnych decyzji, każe podlizywać się mieszkańcom, każe wypływać na wody demagogii. Tymczasem rządzenie (miastem także) to także niepopularne werdykty, to codzienne łatanie budżetu i wybory mniejszego zła. Prezydent, który każdego dnia może usłyszeć, że za chwilę go odwołają, daje sobie spokój z kontrowersjami. Ma pełne usta frazesów o wsłuchiwaniu się w głosy mieszkańców, a tak naprawdę ze strachu wpada w łapy populizmu. Likwidacja szkoły, bo nie ma pieniędzy na utrzymanie przedszkoli? Broń Boże, bo odwołają. Nie budujemy hali sportowej, bo nas na to nie stać? Skądże znowu – budujmy, bo to podoba się mieszkańcom. To może trudna decyzja o podwyżce cen biletów, by móc kupować nowe autobusy? Nie przejdzie – mieszkańcy mnie zjedzą. Lans, flesze, uśmiechy, wywiady, zamiast mądrego gospodarowania, twardych negocjacji, odważnych decyzji.